środa, 22 sierpnia 2012

Water, my love!

Zanim jeszcze zacznę relację z tegorocznego pobytu w Londynie, opiszę krótko wyjazd do Chałup, kurs kitesurfingowy, 7 dni mieszkania w przyczepie u koleżanki. Czeka mnie dużo pracy - po Londynie kolei na Bieszczady, a w międzyczasie może jeszcze dodam post z pobytu nad jeziorem. Przy odrobinie szczęścia, skończę jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego.

Morska bryza, nagrzany piasek (zadziwiająco czysty!), łopot żagli, białe obłoki pokrywające gęsto błękitne niebo... Piękne chwile, za którymi będę tęsknić z trudem znosząc dzień za dniem w minusowej temperaturze.
Po porannych zajęciach przychodził czas wolny, o ile nie padałyśmy z nóg zmarznięte od półtoragodzinnego stania w wodzie, a ręce nie odpadały nam od trzymania latawca, szłyśmy na plażę albo rower. Później kolejne zajęcia, a pod koniec dnia ostatecznie mogłyśmy odpocząć i psychicznie, i fizycznie. 
Słońce spokojnie chyliło się ku dołowi, a my szłyśmy na spacer lub znajdowały inne równie leniwe, czy po prostu senne zajęcie. Z wyjątkiem treningów prawie nie rozstawałam się z aparatem, a poniżej możecie zobaczyć skrótową fotorelacje z tygodnia kursu.
Co do samego kitesurfingu to powiem, że jest to bardzo wyczerpujący sport, a po tygodniu w 80% nie osiągnie się tyle, by otrzymać kartę uprawniającą do wypożyczenia sprzętu. Warto więc poświęcić na to kolejny tydzień i nie zrażać się początkowymi niepowodzeniami ;)